Ostatnie 2 dni spędziłam opalając się na tarasie :) Przy okazji działy się oczywiście ważne rzeczy, ale nie oszukujmy się, moja rola sprowadzała się głównie do mówienia "tak", "nie", "to proszę na tej drugiej ścianie". Zaczęło się od podłączenia gazu - panowie totalnie rozkopali front działki, bo jak wcześniej pisałam instalacja gazowa wchodzi do domu w 2 miejscach (kotłownia i kuchnia) żeby nie prowadzić wątpliwej urody rur przez cały dom.
 |
| to wszystko trzeba schować w ziemi |
 |
| tak teraz wygląda kotłownia |
 |
| a tak kuchnia - ten kurek się zaślepi |
 |
| a na zewnątrz są takie, umiarkowanie dekoracyjne skrzynki |
Następnego dnia pora na wodę. To mnie w sumie bardziej ciekawiło. Z gazem sprawa była dosyć prosta, bo trzeba było poprowadzić instalację od skrzynki i już. Woda natomiast jest po drugiej stronie ulicy i baliśmy się, ze trzeba będzie rozwalić kostkę, która jest już położona na drodze. Na szczęście okazało się, że sprawę można załatwić na zasadzie jakiegoś mądrego przepustu i puścić tą rurę pod drogą. Z wodą wiąże się jeszcze jeden kłopocik. Nasz pierwszy hydraulik, jak wcześniej wspominałam, nie należał do osób, które dążą do realizacji celu pomimo pojawiających się trudności. W związku z tym zostaliśmy bez przepustu przez którym doprowadza się wodę do domu. Podobno panowie od podłączania sobie z tym poradzą, ale ciekawa byłam bardzo jak to będzie wyglądało - spodziewałam się gigantycznej kałuży i niezliczonej ilości bluzgów.
 |
| wykopią dziurę tam, żeby podłączyć wodę u nas - magia |

 |
| i to jest właśnie to czego się najbardziej obawiałam. Dzięki Bogu jest sucho, ale głębokość wykopu jest co najmniej niepokojąca. Dziwnie się patrzy na wyrwę pod fundamentem - miałam wrażenie jakby za chwilę wszystko miało się zawalić. Nie dość, że hydraulik dał ciała, to jeszcze przez tych cholernych partaczy od fundamentów w ziemi były deski od szalunków, które trzeba było wyrwać za pomocą koparki |
 |
| łatwo nie było, ale sukces jest - mamy wodę w domu :) |
Poza efektami w postaci wody i gazu, jest też taki efekt, że mam kompletnie zjarane nogi (piszczele). Wszystko to dlatego, ze pogoda była piękna, a ja siedziałam na tarasie i czytałam książkę. Nie specjalnie mogłam zmienić pozycję, bo leżaka się jeszcze nie dorobiliśmy, a na kocu jakoś głupio było mi się rozkładać, bo raz, że u nas panowie pracowali, a dwa, że u sąsiadów pojawiła się ekipa pracująca na dachu. Już na samą moją obecność reagowali jak dla mnie zbyt wylewnie, więc rozkładanie się na kocu nie było najlepszym pomysłem.
A książka? Zbiegiem okoliczności wpadła mi w ręce książka "299" autorstwa kompletnie mi nieznanej autorki. Wiedziałam tyle, że to kryminał osadzony w rzeczywistości motocyklowej, więc zaryzykowałam. Co by o niej nie powiedzieć, trzeba przyznać, że była bardzo wciągająca, a chwilami nawet się wzruszyłam. Fakt, że wkurzało mnie strasznie określenie motocykla słowem "dzida" (w życiu nie słyszałam żeby ktokolwiek takiego sformułowania użył), albo kretyńskie dialogi typu:
- ale, który to samochód?
- tamten, ma naklejkę 46, to numer startowy Valentino Rossi, mistrza wyścigów motocyklowych
To mniej więcej tak, jak powiedzieć komuś kto jakkolwiek orientuje się w sporcie "i wtedy krzyczeli Adaś Leć, bo skakał Adam Małysz, mistrz w skokach narciarskich". Brzmiało to trochę tak, jakby ktoś chciał napisać książkę, którą absolutnie wszyscy zrozumieją, totalnie zapominając, że jest coś takiego jak przypisy. Wkurzać wkurzała, ale gdyby była nudna to bym tyle na tym tarasie nie siedziała :)